Pani Łyżeczka Pani Łyżeczka
323
BLOG

Ojciec

Pani Łyżeczka Pani Łyżeczka Rozmaitości Obserwuj notkę 5

Szedł jak czołg przez rozświetlony majowym słońcem las, w stronę powstającej dopiero pustelni. Idąc, rozsypywał na boki nasiona kwiatów. Ogrodowych. Takich, które w lesie w życiu nie urosną.

- Siejcie! Siejcie wszystko! – pokrzykiwał na nas. – Niech tu wyrośnie morze kwiatów. Latem, kiedy ludzie tu przyjadą, będzie tu po prostu orgia kwiatów. Ludzie zwariują z wrażenia! Będą szli Drogą Krzyżową do pustelni, a tu wszędzie naokoło kwiaty!

Dreptaliśmy za nim w kilka osób (bo to był wyjątkowo kameralny pobyt na Jamnej), rozsypując bez przekonania drobne ziarenka, podarowane przez jakąś życzliwą osobę. A on pruł do przodu, z coraz większym zapałem. Wcale się na nas nie oglądał, choć bez przerwy do nas mówił. Zatrzymał się dopiero na łące, tuż za Czwartą Stacją. Stąd rozciągał się piękny widok na Dom św. Jacka i wszystkie jego zabudowania (wtedy jeszcze nieliczne).

- Zapamiętajcie sobie, że tu chciałbym być pochowany – westchnął z rozmarzeniem.

Potem machnął ręką i poszedł dalej. Nie lubił myśleć o tym, co zrobi, gdy będzie stary, niedołężny i samotny. Wciąż miał w pamięci ostatnie dni swego stryja i nie chciał, by i jemu się takie przydarzyły. Więc szedł. Wciąż przed siebie.

Kwiaty w lesie nie wyrosły. Ziarna wpadły miedzy ciernie. Ale kto by się na nie oglądał, gdy ma przed oczami już tyle nowych wizji i pomysłów.

* * *

W ogrodzie rosła jabłoń. Zbierałyśmy opadające owoce i gotowałyśmy z nich dżem. Potem nakładałyśmy go do słoików i zanosiłyśmy na półki do spiżarni. Wpadł do domu i przyglądał się nam płonącymi oczyma.

- Takie piękne jesteście – mówił. – I zaprawy robicie, jak w prawdziwym domu. Tak, zrozumiałyście, że tu jest dom. Zimą, kiedy przyjedziemy na Sylwestra, otworzymy te słoiki i wszędzie będzie pachniało jabłkami. O to chodzi! Żeby robić dla domu, żeby zostawało w domu, żeby innych nakarmić.

Zaprawy się nie udały, bo naiwnie wpakowałyśmy się do słoików po ogórkach. Nikt nie chciał jeść, a zapach, który od nich się rozchodził, bynajmniej nie przypominał letniego sadu. Za to on jeszcze po kilku latach przypominał mi, jak stałam przy piecu w chusteczce na głowie i mieszałam dżem w wielkim garze.

- Byłaś wtedy piękna – powiedział mi raz, w jakimś przypływie szczerości. – Kiedy prowadziłaś nasz sierpniowy pobyt na Jamnej, czuło się, że to jest prawdziwy dom. Zastanawiałem się, co takiego w tobie było i już wiem. Ciepło. Jak się staje obok ciebie, człowiekowi od razu robi się ciepło.

Tak powiedział. A te kilka zdań zmieniło moje życie. Bo oprócz szalonych pomysłów, którymi taranował wszystkie drzwi, miał też dar rozpoznawania nieuświadomionych talentów.

* * *

Wyciągnęli gdzieś z szopy kosę spalinową i przez całe popołudnie wyrywali ją sobie z rąk. Dwaj poważni ojcowie. Kiedy jeden kosił, drugi stał, przebierając nogami, i dogadywał:

- Patrzcie, do zabawki się dorwał. No jak dziecko normalnie, świata poza tą kosiarką nie widzi. Daj mi już lepiej!

I następowała zamiana ról do czasu, aż znów patrzącemu udało się przekonać koszącego, że lepiej zrobi oddając narzędzie komuś poważniejszemu. Zabawa zakończyła się jednak dramatycznie, bo ojcu Janowi wpadła do oka maleńka trawka.

Nie dał się podejść żadnym sposobem. Siedział i płakał, nie mogąc wyjąć źdźbła, ale też nikomu nie pozwolił sobie pomóc. Gdy już wszystkie środki zawiodły, wpakowaliśmy go do maleńkiego cinquecento i zawieźliśmy do Tarnowa, do szpitala. Przez całą drogę siedział skulony na przednim siedzeniu i nic nie mówił. To był jedyny raz, gdy widziałam go w takim stanie.

Zabieg w szpitalu trwał pewnie trzy sekundy. Już po chwili wychodził uśmiechnięty i zaprzyjaźniony z panią doktor. Natychmiast odzyskał rezon.

- Wiecie, przycisnęła mnie kolanem do fotela i już było po wszystkim – opowiadał zadowolony. – A twoi rodzice wierzący są? – przeszedł gładko do sedna sprawy.

W tych chwilach słabości kochaliśmy go najbardziej. Wtedy, gdy wieczorem, ledwie przytomny ze zmęczenia, przemykał do łazienki ze szczoteczką w garści, upewniając się po drodze, czy pozamykamy drzwi na noc. I zapewniając, że nas kocha.

* * *

Co do tego nie można było mieć wątpliwości.

To dlatego właśnie, w pewien środowy poranek poszłam mu wypłakać w ramię, że świat się zawalił. Był pierwszą osobą, której mogłam to powiedzieć. Nie zajmował się długo łzami. Zaraz dostałam pewnie jakąś robotę do wykonania i mogłam ukoić nerwy bardzo ważnym zajęciem.

Kilka dni później, w ostatnich tygodniach przed Lednicą wpadłam jak burza do duszpasterstwa. W „Oczku” siedział ojciec Jan, bardzo pochłonięty rozmową z ważnymi osobami. To był szczyt przygotowań, wszystkim emocje aż parowały z głów. Weszłam, stanęłam w drzwiach i wycofałam się widząc, że to naprawdę zły moment. Wybiegł za mną natychmiast, złapał za łokieć i spytał tylko:

- Agnieszka, co się stało?

Rozmawialiśmy pewnie z pięć minut, potem pognał do swojej Lednicy. Ale to był ten moment, który został mi już na zawsze. Raz jeden zostawił wszystko, zostawił sponsorów, Lednicę, ważne sprawy i wybiegł zapytać, co się stało.

Ile razy później byłam na niego zła, ile razy denerwowałam się, że znów obchodzi się z nami zbyt obcesowo, tyle razy przypominałam sobie tę jedną chwilę. Umiał wyczuć, że to była właśnie ta wyjątkowa okazja, gdy nie wystarczyło przeć naprzód, poszturchiwać czy gnać nas do pracy. Tylko właśnie – podejść i wysłuchać.

Przypuszczam, że każdy z nas – ówczesnych studentów z duszpasterstwa ma takie własne wspomnienie.

* * *

Pod koniec maja zawołał mnie do „Oczka”, już tak zwyczajnie,

- Pojedziesz do Rzymu – ogłosił. – Papież zapali ogień na Lednicę i przywieziecie go. Wyślemy delegację: ojciec Andrzej, pani Marzena z panem Wojtkiem i ty, jako przedstawicielka młodzieży. W trzy dni powinniście zdążyć, Tylko mi nie mów, że masz sesję, egzaminy możesz zdać w innym terminie.

Pojechaliśmy. Na odchodne zakazał mi jeszcze odzywania się w obecności Papieża.

 - Możesz tylko poprosić o błogosławieństwo dla polskiej młodzieży.

Prosiłam. Pewnie ze trzy razy, aż wreszcie Jan Paweł II zrobił mi krzyżyk na czole. Dla całej polskiej młodzieży.

W Rzymie byliśmy krótko, mniej więcej 24 godziny. Z samego miasta pamiętam tylko, że cały czas kichałam, bo śródziemnomorskie pyłki okazały się gorsze od rodzimych. Potem popędziliśmy z powrotem do Poznania, potem na Lednicę. Ogień płonął na całych polach, a ja przypominałam sobie, jak z trzech palących się lamp została nam na koniec tylko jedna. Ale dowieźliśmy.

* * *

Błogosławił nasz ślub. Śmiał się z dokładnych instrukcji, jakie mu zostawiłam: „Ojcze nasz na melodię wschodnią”. Przestawiał gości weselnych, kazał stawać tu, a nie tam. Wygłosił płomienne kazanie o tym, jak to na starość mąż będzie wracał do domu i zobaczy swoją zmęczoną żonę. I będzie wiedział, że właśnie przekroczył bramy raju.

Narzekał, że przyjechał taki na Jamną i uprowadził mnie na Śląsk. A przecież sam wcześniej chwalił się, że mógłby biuro matrymonialne założyć. Dopytywał, kiedy ślub, bo nie należy za długo czekać. Tłumaczył, że mamy dobrze żyć, bo nasze dzieci mają prawo do przyzwoitych rodziców.

W „Księdze rodzinnej”, którą kazał nam założyć specjalnie z tej okazji, wpisał:

Kochani Agnieszko i Bartku
budujcie wspólną przyszłość na skale, to znaczy na Chrystusie
- musicie zawsze być RAZEM. To teraz będzie najważniejsze.
To będzie sposób na życie i na zbawienie.
Niech Chrystus i matka Boża Jamneńska Wam błogosławią.
Jan W. Góra OP

Zaraz potem wyjechałam i zaczęłam dorosłe życie, z dala od domu i od Ojca. Spotkaliśmy się jeszcze kilka razy, zawsze z radością. Cieszył się, gdy dostał moją książkę, gdy przedstawiliśmy mu nasze dzieci. Gdy po latach odnaleźliśmy się w Hermanicach.

* * *

Wczoraj rano rozmawiałam z koleżanką, która poprzedniego dnia spotkała Ojca Jana w Lubiniu:

- Wspominał o tobie – przyznała.

Zdziwiłam się. Gdzie, pośród tych setek i tysięcy ludzi, tych wszystkich ważnych osobistości – gdzie tam jeszcze znajduje uwagę, by wspomnieć kogoś, kto dawno wyjechał. A gdy był, też przecież nie należał do pierwszego szeregu.

Wieczorem dowiedziałam się, że umarł, choć poprzedniego dnia jeszcze głosił kazanie, a w prywatnej rozmowie o mnie wspomniał.

* * *

Od wczoraj wieczora przeglądam różne komentarze pojawiające się w sieci. Wszystkie mówią to samo: był dla nas Ojcem i nas kochał. Prawdziwie był nam Ojcem.

Ojciec.
Ktoś, kto prowadzi swoje dzieci w kierunku, którego one jeszcze nie rozumieją.
Kto widzi dalej i więcej i pokazuje dziecku, kim ono jest.
Kto miewa chwile słabości i wtedy właśnie daje się kochać.
Kto potrafi wyczuć ten jeden moment, by pozwolić dziecku się wypłakać.
Kto wysyła nas w świat, pokazuje ważnych ludzi, ufa, że wykonamy powierzone nam zadanie.
Kto, gdy dojrzejemy, pozwala odejść i zacząć własne dorosłe życie, błogosławiąc nam na drogę.
Kto nieraz obsztorcuje, czasem nawet niesprawiedliwie lub zbyt gwałtownie.
Kto zawsze da zbyt trudne zadanie i będzie wierzył, że podołamy.
Kto jest wierny w swojej miłości do końca i nigdy nie schodzi z posterunku.

Ojciec Jan. Dziękuję Bogu, że mogłam być maleńką cząstką tej jego wielkiej, wielodzietnej rodziny.

Niech odpoczywa w pokoju.

Pani Łyżeczka na Facebooku pani.lyzeczka@poczta.neostrada.pl by Katrine "Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi za waszą czułość w nieczułości świata i za niepewność wśród jego pewności. Za to, że odczuwacie innych tak, jak siebie samych, za lęk przed światem, jego ślepą pewnością, za potrzebę oczyszczenia rąk z niewidzialnego nawet brudu ziemi. Bądźcie pozdrowieni." (K. Dąbrowski) Misja Kamerun "Każdy skądś przecie pochodzi, Ten z Krymu, ten z Walii, ten z Łodzi, A ja pochodzę od młodu Z białośpiewnego ogrodu, Z doliny, olszyn i rzeki Dalekiej." (St. Baliński)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości